Nie wiem, która to już próba reaktywacji, ale coś czuję, że
ta będzie skuteczna. Przynajmniej na jakiś czas.
Ostatnie miesiące to
był emocjonalny rollercoster. Trochę na
własne życzenie, trochę z powodów sytuacyjnych, a głównie dlatego, że kilka osób
próbowało mi wmawiać, że wiedzą lepiej ode mnie co ja myślę i czuję. Zostałam tak skołowana, że sama zwątpiłam w to, co jest prawdą, a co
złudzeniem. W ostatnią środę (4.05) mąż wyjechał w delegacją na prawie trzy
tygodnie. Pierwszy raz nie czułam smutku ani żalu, że rozstajemy się na tak
długo. Raczej ulgę. Nareszcie mogłam zostać sama ze sobą. Nie licząc prawie ośmiolatka,
który na szczęście z radością spełnia obowiązek edukacji i chętnie żywi się w
placówce oświatowej. Pierwszy raz nie mam ambitnego planu na ten czas. Ha! Nie
mam żadnego planu. Poza domowym minimum robię to na co mam ochotę. Taki mój
urlop. A ochotę mam na samotności, na
minimalne kontakty towarzyskie. Jeśli rozmowy, to nie o mnie. Pięć dób poza ludźmi było mi potrzebnych, żeby
przegryźć to wszystko, co się we mnie kotłowało. Była złość, smutek, niepokój i
dużo łez. Wreszcie dokopałam się do siebie. Wywaliłam cudze zdania, sugestie,
interpretacje. Nawet nie mam do nikogo żalu, po prostu tak wyszło.
W domu mam obecnie trochę niesprzyjające warunki do życia,
bo niebieska folia na oknach z powodu remontu, rozmowy i hałasy, ograniczona
prywatność. Dlatego często mnie nie ma. Znikam. Wychodzę i tak naprawdę nie
wiem gdzie trafię i co zobaczę. Lubię ten stan – bez planu – bo nie muszę nic
realizować, mogę sobie odpuścić. Dziś zamiast rozmów o wszystkim i niczym ze
znajomą podczas treningu syna, wybrałam samotne włóczenie się po osiedlu domków
w pobliżu. Słońce świeciło jak szalone, wiał zimny wiatr. I wpadłam w ten stan
półmedytacji, kiedy przyglądam się otoczeniu i szukam intrygujących drobiazgów (takie
zboczenie fotografa, który lubi geometrię) i zaczynam obserwować swoje myśli. Nie
oceniam ich, nie zatrzymuje, nie skupiam się na żadnym temacie. Myśli przychodzą
i odchodzą. Kalejdoskop tematów, które przeleciały prze moją głowę był
różnoraki, ale nie było poczucia chaosu. Ładny wniosek mi wyszedł niechcący.
Zanim się znajdzie
właściwą drogę, trzeba się zgubić, zabłądzić, trafić w ślepy zaułek. A potem
trochę cofnąć, zatrzymać i spojrzeć z
dystansu na to co z tyłu i z przodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz