poniedziałek, 29 maja 2017

Z emocjami dyskutować się nie da


Życie nie składa się z lat, miesięcy ani nawet dni. Życie składa się z sekund. Wszystkie zdarzenia, które zmieniały moje życie trwały chwilę. Były momentami, których intensywność sprawiała, że nigdy ich nie zapomnę. Pod wpływem takich momentów podjęłam wszystkie ważne decyzje. Bo tak naprawdę decyzję podejmujemy chwilę, a potem szukamy argumentów, żeby sami siebie przekonać do słuszności tej decyzji. Czy to dobrze? Nie wiem. Ale wiem, że na dłuższą metę nie mogę oszukiwać samej siebie.  Zawsze wydawało mi się, że jestem racjonalna, poukładana i w przemyślany sposób kieruje swoim życiem. Ale teraz widzę, że te wszystkie ważne decyzje to były impulsy. Małżeństwo, praca/brak pracy, mieszkanie. Żyjemy emocjami – one nas nakręcają, one powodują że kogoś/czegoś chcemy lub nie. I możemy próbować analizować zdarzenia czy sytuacje z różnych punktów widzenia, możemy sami siebie przekonywać co trzeba, a czego nie powinniśmy, możemy szukać pomocy u kogoś kto na chłodno pomoże ocenić nam sytuację, możemy. Ale z emocjami dyskutować się nie da. Jeśli ktoś bliski robi nam przykrość, rani nas, lekceważy raz, drugi, trzeci i kolejny, to nawet jeśli tego nie chcemy to zaczynamy odsuwać się od tej osoby. Łapiemy dystans, bo spodziewamy się kolejnego zranienia i próbujemy się jakoś chronić. Z zewnątrz wszystko może wyglądać normalnie, ale jeśli pomimo tłumaczeń, próśb, sytuacje się powtarzają, to w środku coś umiera. Mogę w pełni świadomie odpowiadać za moje działania, ale na to czuję nie mam wpływu. Mogę udawać, że czegoś nie czuję, że czuję inaczej, tylko po co? Bo może uda mi się oszukać ludzi wokół, ale samej siebie nie oszukam. Z emocjami dyskutować się nie da.


„Nie ma rzeczy materialnej ważniejszej od tego
Jak się ktoś czuje.”

wtorek, 16 maja 2017

We might be dead by tomorrow

Kilka lat temu była kampania „kochasz powiedz STOP wariatom drogowym”. Zaintrygowała mnie piosenka, która robiła bardzo fajny nastrój całości. Znalazłam ją. „We might be dead by tomorrow”
Generalnie temat kruchości życia bardzo często do mnie wraca. Chciałabym żyć długo, tak długo jak będę kumała co się wokół mnie dzieje. Ale oprócz długo chciałabym też mieć poczucie, że sensownie, że nie marnuję czasu, który przede mną. Bo czas to jedyna rzecz, której nigdy nie odzyskany.
Kiedy myślę o własnej przeszłości i o tym co pamiętam, zarówno tym dobrym i tym złym, to nie ma tam właściwie przedmiotów. Są przeżycia. Smaki… Zapachy… Dźwięki… Obrazy… Dotyk…  Wszystko, co zmysłowe, czego nie można utrwalić. I jeszcze to, co ktoś dla mnie zrobił, bo chciał, bezinteresownie, z szeroko pojętej miłości… Poświęcił swój czas, żeby sprawić mi radość. Czas. Najcenniejsze co możemy podarować drugiej osobie.
I dlatego jest mi teraz samej źle. Nie lubię rozstawać się na tak długo. To już dwa tygodnie jak mąż wyjechał. Choć radzę sobie całkiem nieźle z codziennością, to weekendy bywają trudne. Niby atrakcji nie brakuje, możliwości są. Ale samej nie mam ochoty, wszystko robi się takie nijakie. Jest tyle godzin do wypełnienia. A tego straconego czasu osobno nikt nam nie odda.


I don't want to judge
What's in your heart
But if you're not ready for love
How can you be ready for life?
How can you be ready for life?

So let's love fully
And let's love loud
Let's love now
'Cause soon enough we'll die  

                                      Soko

piątek, 12 maja 2017

Łeb do słońca

Jednym z moich ulubionych miejsc w Gdyni jest wejście do portu obok dworca morskiego. Pamiętam dokładnie jak trafiłam tam pierwsze raz i jakie wywarło na mnie wrażenie.  I właśnie tam, na przystanku autobusowym zobaczyłam plakat „zbieramy na cycki, włosy i dragi” z dwiema młodymi, łysymi kobietami. Szokujące, ale jakże trafne. Zaintrygowało mnie, znalazłam informacje o fundacji. Chyba pierwszy raz ktoś mówił o raku bez patosu i umartwienia. Kobiety chorują, walczą z różnym skutkiem. Ale są kobietami. Potrzebują w tym wszystkim normalności. Chcą czuć się kobieco. Potem było dokument i książka – Magda, miłość i rak. Całkiem nowe dla mnie spojrzenie.
Miałam doświadczenia z tą chorobą w rodzinie. Ale one były całkiem inne. Rozpacz, beznadzieja, tajemnica, pustka i straszna samotność. Jest to jedno z najgorszych wspomnień.
3 lata temu mój tarczycowy lekarz zbladł jak mnie zobaczył po dłuższej nieobecności. Zawsze pogodny, rozgadany starszy pan, stał się małomówny i śmiertelnie poważny. Byłam u niego w czwartek wieczorem, a już w piątek rano czekał na mnie ordynator w szpitalu, aby zrobić biopsję. To był koniec kwietnia. Od razu ustalili termin operacji na początek czerwca. Ten miesiąc pomiędzy był dziwny. Starałam się zachować jak najwięcej normalności i robić wszystko jak zawsze. Pamiętam z tego okresu bardzo dużo. Musiało być ciepło, bo pływaliśmy w jeziorze ze znajomymi. Poznałam wtedy Brzeźno i jedyne miejsce, z którego widać zachód słońca nad morzem. Nauczyłam się jeździć na rolkach. Nikt nic nie wiedział. Dopiero przed samym wyjazdem na operację powiedziałam kilku osobom, że mnie nie będzie i jakiego powodu. Jestem twarda, nie poddaje się i po mimo tego, że podchodzę do życia bardzo realistycznie, to staram się zakładać wariant optymistyczny. Tu też tak było. Ja w ogóle nie brałam pod uwagę, że coś może pójść nie tak. Udało się, choć operacja była bardzo skomplikowana i wszystko wyglądało paskudnie. Potem był jeszcze miesiąc czekania na wyniki histpat. Wymyśliłam sobie wtedy, że jak wszystko będzie ok to zapuszczę włosy i je zetnę dla fundacji.

Zawsze w maju uświadamiam sobie, że tak naprawdę jest fantastycznie, bo mogło być zdecydowanie gorzej. I jak mawiała Magda – łeb do słońca.

środa, 10 maja 2017

Granice myśli

Na studiach, szczególnie na samym początku, często pada pytanie: dlaczego wybrałaś psychologię? Większość studentek (bo 90% na tym kierunku to dziewczyny) odpowiada, że chce pomagać ludziom. Czyli mówiąc wprost, chce innych naprawiać, przywracać do normy.
A co mnie popchnęło na ten kierunek? Ciekawość.
Bo nie ma dla mnie nic bardziej interesującego, niż odpowiedź na pytanie jak działa człowiek. Dlaczego różni ludzie w tej samej sytuacji reagują inaczej? Co nas bardziej determinuje geny czy środowisko? I jak bardzo mamy wpływ na własne życie?
Okazało się, że gotowych odpowiedzi nie ma i tak naprawdę nigdy ich nie uzyskamy. Już na starcie trzeba się zdecydować na nurt, czyli inaczej sposób patrzenia na człowieka. Łatwo nie jest.
Na pewno w genach mamy zapisane dużo więcej na temat naszych cech niż mogłoby się wydawać. Nie tylko fizycznie jesteśmy podobni do swoich rodziców, ale psychicznie też. Ktoś mógłby powiedzieć, że to wynika z wychowania, ze wspólnego przebywania. Owszem, ale jak wytłumaczyć te podobieństwa, kiedy kontakt z rodzicami jest ograniczony lub niemożliwy?
Generalnie największym odkrycie były dla mnie dwie rzeczy. Pierwsza to granice. Granice jakie stawiamy innym ludziom, jakie inni ludzie stawiają nam, a przede wszystkim te, które stawiamy sami sobie. Uczymy się tego od piaskownicy, kiedy godzimy się lub nie na pożyczenie zabawki czy wspólną zabawę. Z tych wszystkich granic dla mnie najważniejsze są te, które stawiamy sami sobie w swojej głowie. Nie robimy wielu rzeczy, bo wydaje nam się, że nie możemy, sami sobie jesteśmy największymi wrogami. Ale to można zmienić.
I tu zaczyna się kwestia najważniejsza. Nie możemy zmienić tego, co nas spotyka, jak się z tym czujemy itd. Ale możemy zmieniać swoje myślenie. O czym? O wszystkim. Nie odpowiadamy za swoje uczucia, ale za to co o nich myślimy już tak. Na wiele własnych cech również nie mamy wpływu, ale już to jak siebie oceniamy jak najbardziej zależy od nas. A nasze myśli to też nasze decyzje. A od decyzji zaczyna się nasze każde działanie.

„Największym osiągnięciem mojego pokolenia było odkrycie, że ludzie mogą zmieniać swoje życie, zmieniając swój sposób myślenia.”
                                                                                                                                                                     (William James)


wtorek, 9 maja 2017

Oby tym razem się udało. Sama ze sobą.

Nie wiem, która to już próba reaktywacji, ale coś czuję, że ta będzie skuteczna. Przynajmniej na jakiś czas.
 Ostatnie miesiące to był emocjonalny rollercoster.  Trochę na własne życzenie, trochę z powodów sytuacyjnych, a głównie dlatego, że kilka osób próbowało mi wmawiać, że wiedzą lepiej ode mnie co ja myślę i czuję.  Zostałam tak skołowana, że  sama zwątpiłam w to, co jest prawdą, a co złudzeniem. W ostatnią środę (4.05) mąż wyjechał w delegacją na prawie trzy tygodnie. Pierwszy raz nie czułam smutku ani żalu, że rozstajemy się na tak długo. Raczej ulgę. Nareszcie mogłam zostać sama ze sobą. Nie licząc prawie ośmiolatka, który na szczęście z radością spełnia obowiązek edukacji i chętnie żywi się w placówce oświatowej. Pierwszy raz nie mam ambitnego planu na ten czas. Ha! Nie mam żadnego planu. Poza domowym minimum robię to na co mam ochotę. Taki mój urlop.  A ochotę mam na samotności, na minimalne kontakty towarzyskie. Jeśli rozmowy, to nie o mnie.  Pięć dób poza ludźmi było mi potrzebnych, żeby przegryźć to wszystko, co się we mnie kotłowało. Była złość, smutek, niepokój i dużo łez. Wreszcie dokopałam się do siebie. Wywaliłam cudze zdania, sugestie, interpretacje. Nawet nie mam do nikogo żalu, po prostu tak wyszło.
W domu mam obecnie trochę niesprzyjające warunki do życia, bo niebieska folia na oknach z powodu remontu, rozmowy i hałasy, ograniczona prywatność. Dlatego często mnie nie ma. Znikam. Wychodzę i tak naprawdę nie wiem gdzie trafię i co zobaczę. Lubię ten stan – bez planu – bo nie muszę nic realizować, mogę sobie odpuścić. Dziś zamiast rozmów o wszystkim i niczym ze znajomą podczas treningu syna, wybrałam samotne włóczenie się po osiedlu domków w pobliżu. Słońce świeciło jak szalone, wiał zimny wiatr. I wpadłam w ten stan półmedytacji, kiedy przyglądam się otoczeniu i szukam intrygujących drobiazgów (takie zboczenie fotografa, który lubi geometrię) i zaczynam obserwować swoje myśli. Nie oceniam ich, nie zatrzymuje, nie skupiam się na żadnym temacie. Myśli przychodzą i odchodzą. Kalejdoskop tematów, które przeleciały prze moją głowę był różnoraki, ale nie było poczucia chaosu. Ładny wniosek mi wyszedł niechcący.

Zanim się znajdzie właściwą drogę, trzeba się zgubić, zabłądzić, trafić w ślepy zaułek. A potem trochę cofnąć, zatrzymać  i spojrzeć z dystansu na to co z tyłu i z przodu.